Tworzenie lamp witrażowych to niezwykle czasochłonne zajęcie, ale efekt końcowy wzbudza zachwyt.
Marian Gocałek na co dzień zajmuje się wyrobem nietypowych elementów z blachy kwasoodpornej, wykorzystywanych np. przy przyłączaniu pieców, uszczelnianiu instalacji kominowych. Widzenie przestrzenne i rysowanie oryginalnych figur geometrycznych ma w małym palcu, ale dopiero niewiele ponad rok temu postanowił wykorzystać te umiejętności w realizowaniu pasji – tworzeniu lamp witrażowych metodą Tiffany`ego.
Wrodzony talent
Louis Tiffany (syn jubilera Charlesa Tiffany`ego) pod koniec XIX wieku opracował nowatorską metodę tworzenia witraży, łamiąc tym samym wielowiekową tradycję. Jego przełomowy pomysł polegał na owijaniu każdego szklanego elementu cienką taśmą miedzianą i łączeniu ich za pomocą cyny. Przy użyciu specjalnych preparatów można uzyskać odpowiedni odcień spoiny. Lampa wykonana tym sposobem składa się z przynajmniej kilkuset elementów, a górna granica to kilka tysięcy.
Gocałek w 2015 roku skończył kurs u artysty, który nauki pobierał bezpośrednio od uczniów Tiffany`ego. Warsztaty odbywały się w Łodzi, trwały dwa tygodnie. Kiedy nadszedł czas zajęć praktycznych i przystąpił do pracy, prowadzący nie chciał uwierzyć, że to jego pierwsza styczność ze szkłem witrażowym. Efekt był piorunujący – nie było wątpliwości, że to wrodzony talent.
Nie ma powtarzalności
Na swoim koncie Gocałek ma dziewięć lamp. Charakterystyczny jest styl barokowy, secesyjny. Ich wzory są różne, np. z kopułą stylizowaną na jesienne liście, czy wykańczaną bursztynami. Jednak nawet „najprostsze” egzemplarze pochłaniają wiele godzin pracy. Szczególnie dumny jest z lampy a`la Tiffany – mozaiki, której poświęcił blisko 250 godzin. Prawdziwa perełka.
– Do robienia lamp siadam w wolnych chwilach. Nie zajmuję się tym zawodowo, choć nie wykluczam takiej drogi – mówi.
Jako materiału używa szkła uroboros (jednego z najtrudniejszych w obróbce), sprowadzanego z amerykańskiej huty. Jego wyjątkowość polega na tym, że uroboros jest wytwarzane ręcznie. Każda jego tafla ma niepowtarzalny charakter wizualny, przejawiający się w postaci fal, smug, faktur, losowo umiejscowionych pęcherzyków powietrza i wielu innych efektach fizycznych. Nigdy dwa arkusze nie będą identyczne. Patrząc na tę prostokątną taflę (60 cm na 80 cm), trudno pojąć, jak zamienia się ona w takie cudo.
Tytaniczna praca
Jak wygląda proces twórczy? Najpierw na kopycie (formie z żywicy) rysuje się wymyślony wzór, który przez kalkę nanoszony jest także na papier techniczny. Z tegoż kartonu wycina się narysowane elementy i przenosi na szkło. Wykrojone fragmenciki lampy są następnie szlifowane i owijane miedzianą taśmą. Całość, kawałek po kawałku, ląduje z powrotem na formie i jest lutowana od zewnątrz. Po zdjęciu kopułki z kopyta czeka ją jeszcze lutowanie wewnętrzne, a potem już tylko kosmetyka: mycie, czyszczenie, suszenie, nabłyszczanie. I efekt końcowy – nałożenie na podstawę lampy. Nóżki kupuje na bazarach lub w sklepach z antykami – wszystko musi być stylowe i wyjątkowe.
Niezwykle ważny, a właściwie kluczowy, jest dobór oświetlenia. To samo szkło przy innej żarówce i natężeniu będzie dawać inne światło. A pamiętając o fakcie niepowtarzalności samego materiału (oraz różnych efektach uzyskiwanych przy szlifowaniu i lutowaniu), daje nam to nieskończenie wiele kolorów.
(Szewska) pasja
Tworzenie lamp witrażowych to zajęcie wymagające ogromnych pokładów cierpliwości. Trzeba być niezwykle dokładnym i precyzyjnym. Tego nie da się robić taśmowo, a wszelkie chińskie podróbki nie oddadzą piękna rękodzieła. Poza tym poświęcając dwieście czy trzysta godzin pracy, artysta zostawia w lampie kawałek swojego serca.
Już sam wzór, ułożenie i zwizualizowanie sobie tego w głowie dla niektórych jest abstrakcją. A wyjątkowość kosztuje – niewielka lampa to wydatek przynajmniej kilkuset złotych. To towar dla koneserów z zasobniejszym portfelem. Na razie jednak Gocałek nie sprzedaje swoich dzieł, najpierw planuje powiększyć kolekcję.
– Ja się przy tym relaksuję, podobnie jak wędkarze podczas łowienia ryb. Fakt – trzeba być niesamowicie cierpliwym, dlatego każdemu powtarzam, żeby najpierw spróbował sam ułożyć puzzle z przynajmniej trzech tysięcy elementów i wtedy sprawdzi, czy się do tego nadaje czy nie – mówi.