Dwa lata temu, a dokładnie 9 czerwca 2014 roku (to był poniedziałek, pamiętam jak dziś), wtedy wiceprezydent Grzegorz Mackiewicz ogłosił, że Pabianice dostaną 58,5 mln złotych z Unii Europejskiej. Zapowiedział, że pieniądze już nam przyznano, a wkład własny miasta to 12 mln złotych. Pozyskane fundusze miały iść na drogi rowerowe, zakup kilkunastu ekologicznych i niskopodłogowych autobusów, infrastrukturę komunikacyjną (wiaty przystankowe, stojaki i separatory dla bicyklów), termomodernizację 11 obiektów użyteczności publicznej i Bóg jeden wie, na co jeszcze. Grzegorz Mackiewicz zbudował na tym całą swoją kampanię prezydencką i wygrał wybory.
Niecałe półtora roku później (pod koniec października 2015) na specjalnej konferencji prasowej sławetnymi 58 milionami pucował się (w towarzystwie prezydenta i starosty Krzysztofa Habury) marszałek Witold Stępień. Nagle okazało się, że to on załatwił te pieniądze (może dlatego, że za kilka dni odbywały się wybory parlamentarne, a Stępień startował do Sejmu). Tym razem natomiast ogłoszono, że wkład własny miasta to ponad 23 bańki.
Obietnica o 58,5 mln złotych przypomina bycie w samolocie i oczekiwanie na start. Chociaż samolot jeszcze nie odleciał, już nie pozwalają z niego wysiąść. Nie można też wstać i pójść do toalety, bo pali się światełko „zapiąć pasy”. Zniecierpliwieni pasażerowie siedzą i czekają na upragniony start, ale z nieznanych przyczyn utknęli. I nikt ich nie informuje, ile czasu to jeszcze potrwa. A to wszystko trwa wieczność. Najgorsze, że nawet nie podają drinków. W dodatku mgła unosząca się nad lotniskiem nie ułatwia kapitanowi podjęcia decyzji o poderwaniu maszyny do lotu.