Miejsce błazna jest w cyrku, nigdy zaś na tronie, a świnia będzie świnią, choćby i w koronie.
Kiedy opadła zasłona z białej jak mleko mgły, zobaczył przed sobą iście średniowieczny obrazek. Przed nim stał stół, a za nim siedzieli jacyś staroświecko ubrani ludzie. „Tego w środku znam! To ten, co nazywa siebie Błaznem i ciągle się mnie czepia. Co on tu u licha robi?” – przemknęło mu przez głowę.
Usłyszał buczenie i coraz głośniejsze pomruki niezadowolenia. Kątem oka spostrzegł zgromadzoną licznie gawiedź, której zachowanie odczuł jako niezbyt sobie przychylne. „Dlaczego ja to wszystko widzę jakby z góry?” – spytał sam siebie. W tym momencie coś chrupnęło mu pod nogami. Spojrzał w dół i zastygł z otwartymi ustami. Stał na stosie suchych gałęzi i był przywiązany do drewnianego pala.
– Za twoje winy kara może być tylko jedna –usłyszał głos Błazna.
– Jakie winy? – wyszeptał z przerażeniem.
– Nie zaogniaj, hahaha, sytuacji – odpowiedział Błazen. – Za wyborcze obiecanki-cacanki, za obietnice bez pokrycia, za mizianie się z upowcami, za głośne pikniki pod świątynią, skazuję cię na…
Błazen nie dokończył, bowiem z tłumu wyskoczył jakiś mężczyzna. Niewysoki, łysawy, ale za to z siwawą bródką. Trzymał w ręku pochodnię, której blask odbijał się w jego okularach.
– Nie chciałeś moczyć nóg w cieplutkiej, geotermalnej wodzie, to teraz będziesz miał je inaczej rozgrzane – głośno wszystkim obwieścił i skierował pochodnię w stronę stosu.
– Nieeeee!!!
* * *
Prezydent zerwał się z mokrej od potu pościeli.
– O rany! Co za sen!
Nagle wzdrygnął się. Przez chwilę miał wrażenie, że słyszy chichot Błazna…