FAKTY

Pabianiczanie na najwyższych drogach Europy

„Czy da się przejechać rowerem ponad 5 tys. km po najwyższych drogach Europy i to w 37 dni? Oczywiście, że tak – innej myśli w naszych głowach nie było, kiedy razem z Radkiem Gabinowskim postanowiliśmy zrealizować ten pomysł”. O swojej wyprawie pisze Mikołaj Kuropatwa.

Marzenie o europejskiej rowerowej eskapadzie było niejako naturalną konsekwencją kolarskich i turystycznych zainteresowań, które wynieśliśmy z domu i szkoły (obaj jesteśmy absolwentami I LO w Pabianicach). Do wyprawy należało się solidnie przygotować – zgromadzić fundusze, zapasy, naszykować sprzęt i odpowiednią formę oraz starannie zaplanować drogę.

Logistyczne wyznaczenie trasy, kilometr po kilometrze, było zadaniem Radka, który miał już wcześniej rowerową przygodę z Alpami. Ja zadbałem o „stronę elektroniczną” i postanowiłem na bieżąco prowadzić bloga z wyprawy. „Pobudka o trzeciej nad ranem w spokojną, leniwą i długą niedzielę. Nie ukrywam – rewelacja. Zjadłem śniadanie, sprawdziłem, czy wszystko jest spakowane, pożegnalny uścisk z mamą i dłonią ojca. Opuściłem bramę. Przejechałem niecałe tysiąc metrów i zawróciłem. Tak, oczywiście czegoś zapomniałem; statyw – element niekiedy niezastąpiony podczas wyprawy, grzech nie zabrać” – to pierwsze zdania z mojej elektronicznej relacji.

Kierunek – południe

Już drugiego dnia przekroczyliśmy granicę polsko-czeską i od razu doceniliśmy wartość naszych treningów na podbełchatowskiej Górze Kamieńskiej. Pierwszy tydzień upłynął na pokonywaniu Czech, Słowacji, Węgier, Słowenii i Chorwacji. Poznaliśmy własne możliwości i to nie tylko na rowerze.

Patent na nocleg – polegał na szybkim rozbiciu dwóch małych namiocików (gdzie się dało) i próbie wyrwania kilku godzin snu. Były to z reguły polanki w lesie, pola, gaje oliwne, czasem ogródki, ale też mosty, opuszczone place budów, parkingi. Nie było źle, pogoda dopisywała. W końcu wjechaliśmy do Italii, gdzie uderzyła nas hałaśliwość i śpiewność włoskiego języka oraz wszechobecnych cykad. Wenecja, Rimini, San Marino – pięknie, ale to właśnie w tej ostatniej, włoskiej enklawie, doświadczyliśmy po raz pierwszy załamania pogody. Zlało nas do suchej nitki, a namioty okazały się całkiem przemakalne. Dzięki gościnności i otwartości Włochów doszliśmy do siebie.

Drugi tydzień zakończyliśmy pod rzymskim Koloseum. „Chłopcy, nie jedźcie tamtędy, bo po zmroku grasują tu białe wampiry” (może chodziło o wilki ) – takie ostrzeżenie usłyszeliśmy od pewnej kobiety, gdy któregoś razu próbowaliśmy górskiej jazdy na skróty. Niestety, pogoda zaczęła się psuć i osławione Liguryjskie Wybrzeże witaliśmy w strugach deszczu (co w lipcu było nieco irytujące). Wiedzieliśmy już, dlaczego nie sprzedaje się widokówek słynnego Portofino z wodą płynącą ulicami… Trzeba być twardym. Szczególnie, kiedy nie można już zawrócić. Brnęliśmy więc dalej, z foliówkami na nogach, w kierunku francuskiej Riwiery.

Ku Alpom

Zacięcie zostało wynagrodzone – plaże San Remo powitały nas słońcem. Trochę poprzepychaliśmy się między „rollsami” i bentleyami w Monte Carlo i rozpoczęliśmy mozolną wspinaczkę w kierunku północnym. Alpy – to był przecież nasz główny cel. Nicea i Lazurowe Wybrzeże szybko zostały za nami, zieleń stawała się coraz bardziej wyblakła, aż w końcu zniknęła na dobre.

Już pierwszego dnia wspinaczki osiągnęliśmy 2.800 m n.p.m. i zaliczyliśmy słynną Col de la Bonette. Byliśmy dumni, że zdobyliśmy przełęcz, na której kiedyś wprowadzał ludzi w zachwyt wspaniały Federico Bahamontes, najlepszy góral Tour de France. „Allez!  Allez! Allez!” – te okrzyki miały nam towarzyszyć jeszcze długo. Następne dni naznaczone były morderczymi podjazdami i długimi, karkołomnymi zjazdami. Pogoda nie rozpieszczała – nasze namioty i ciuchy śmierdziały coraz mocniej. Motywowały jednak kolejne szczyty i przełęcze, znane z najsłynniejszego wyścigu świata – Col d’Izoard (tu wygrywał nasz Rafał Majka), Col du Galibier, Col de la Madelaine czy Col du Telegraphe.

Kolarzy mnóstwo, ale to właśnie my dostawaliśmy największy aplauz i po pewnym czasie zrozumieliśmy, dlaczego. Otóż większość cyklistów podjeżdżała swoimi camperami w pobliże szczytu, wyciągała leciutkie karbonowe cacka i na nich, ładnie ubrani, zdobywali co mieli zdobyć. My natomiast pokonywaliśmy wzniesienia obładowani całym dobytkiem i suszącymi się ciuchami, które zwisały z sakw. Lawirując tak na granicach Francji, Szwajcarii i Niemiec, zjechaliśmy w końcu ponownie do Włoch, nad malownicze jezioro Lago di Lugano.

Meta tylko w duecie

Krystalicznie czysta i wyjątkowo ciepła woda (jak na górski zbiornik) plus dobre jedzenie i odrobina słońca pozwoliły nam złapać drugi oddech. Do domu mieliśmy jeszcze kawał dobrze pofałdowanej drogi. Czekała nas kolejna prawdziwa ściana – zmora kolarzy w Giro d’Italia – legendarna przełęcz Stelvio (2.758 m n.p.m.).

Deszcz, zimno i końcowe 11–12 procent podjazdu pomogli przezwyciężyć Polacy, którzy jadąc obok na motocyklu dopingowali nas okrzykami. Później z góry – jeszcze tylko 48 zabójczych agrafek i mogliśmy skierować się w stronę Austrii. Trzydziestego dnia zajechaliśmy do Niemiec pod Neuschwanstein – bajeczny zamek Ludwika II. Niestety, dalej padało i niebo „wisiało” tuż nad głowami. Dopiero w okolicach jeziora Chiemsee na trochę pojawiło się słońce i mogliśmy się nieco przesuszyć. Mimo, że okolica piękna, samopoczucie było kiepskie. Znużenie dawało o sobie znać, wiedzieliśmy jednak, że tylko w duecie możemy osiągnąć metę. Wesoły język czeski oznaczał, że byliśmy coraz bliżej, choć rowery zajeździliśmy niemal „na amen”.

I wreszcie trzydziesty piąty dzień i polska granica. Wierzcie lub nie, ale ze łzami w oczach ucałowałem polską ziemię. Wzruszenie ściskało gardło. Na dodatek kilkaset metrów po przekroczeniu granicy trzasnął mi suport. Czyżby to koniec jazdy? Nie! Pomoc nadeszła nieoczekiwanie z Bystrzycy Kłodzkiej, gdzie dobrzy ludzie otworzyli nam serwis firmowy i skutecznie pomogli (w sobotę wieczorem). Bez nich musiałbym chyba wsiąść w pociąg…

Po trzydziestu siedmiu dniach zakończyliśmy swoisty test wytrzymałości. Bez dnia przerwy (!) przejechaliśmy 5.080 km. Mimo niezłego przygotowania do wyprawy, codziennie towarzyszyły nam nieprzewidziane przygody. Ta eskapada była praktyczną nauką – jak postępować w trudnych sytuacjach, zachować zimną krew, a przede wszystkim radzić sobie ze złością i wyprowadzaniem z równowagi. Po takim doświadczeniu, zapewniam, można patrzeć na wiele spraw zupełnie inaczej.

Jeśli kogoś interesuje szczegółowy przebieg wyprawy dzień po dniu; to, jakich ludzi poznaliśmy, jak myliśmy się w dwóch litrach wody, czy bardziej interesowały się nami świstaki czy dziki, jak ładowaliśmy na pustkowiach telefony, w jakim procencie zgnilizna naszych namiotów odstraszała komary i co jedliśmy, aby przeżyć – zapraszam do prześledzenia bloga z fotoreportażem: www.target-italy.citysurfer.pl

Mikołaj Kuropatwa

(wyprawa pabianiczan odbyła się na przełomie lipca i sierpnia 2014 roku)


SPRAW SOBIE T-SHIRT Z TRAMWAJEM “41”